Lord Wieży | Anthony Ryan
Pieśń krwi rozbrzmiała niespodziewaną nutą - ciepłym pomrukiem, w którym łączyło się rozpoznanie i poczucie bezpieczeństwa. Wyczuł, że zbliża się do domu.
Vaelin Al Sorna, wojownik Szóstego Zakonu, nazywany Mrocznym Ostrzem, Zabójcą Nadziei. Największy wojownik swoich czasów, a zarazem świadek największej porażki swego narodu, kiedy to wizja króla Janusa utonęła w morzu krwi ludzi, którzy walczyli niezłomnie za sprawę, która zrodziła się z kłamstwa. Vaelin jako jedyny o tym wiedział. Z niewiarygodnie ciężkim sercem wrócił więc do domu, postanowiwszy, ze już nigdy nie będzie zabijał.
Obdarowany tytułem Lorda Wieży przez wdzięcznego dziedzica króla Janusa, chciał odnaleźć spokój w chłodzie odległej północy. Ale przeznaczeniem obdarzonych pieśnią nie jest spokojne życie. Wielu poległo w wojnach króla Janusa, ale wielu przetrwało. Vaelin jest teraz celem, nie tylko tych, którzy szukają zemsty, ale także tych, którzy wiedzą, do czego jest zdolny.
Wiara została rozbita i wielu nie ma watpliwości, kto powinien być ich przywódcą. Nowy król jest słaby, ale jego siostra ma wielką moc. Pieśń krwi jest silna, rozbrzmiewają w niej nuty ostrzeżenia, ale i wskazówek w trudnych czasach, a to zaledwie ułamek mocy dostępnej tym, którzy rozumieją jej tajemnicę. Coś jednak zagraża cesarstwu, coś, co ma na swych usługach potężne siły, o czym Vaelin przekona się na własnej skórze. W obliczu śmierci nawet najbardziej niechętny z wojowników musi chwycić za miecz. (opis wydawcy)
Ponieważ „Pieśń krwi” była dla mnie rozczarowaniem, pewnie nie sięgnęłabym po drugą część, gdybym już jej nie miała. I chociaż w tym przypadku okazało się, że nie zmarnowałam pieniędzy, to muszę się w końcu oduczyć kupowania naraz kilku części serii, której jeszcze nie czytałam, w dodatku autora, którego dobrze nie znam, bo czuję, że wyczerpuję powoli swoje szczęście ;)
Jest lepiej. Nadal jak dla mnie nie dorównuje to poziomowi „Ognia przebudzenia” (pierwszej części drugiej serii autora), ale czyta się to o wiele lepiej. A wszystko to za sprawą rozwinięcia wątków innych postaci i dodania kilku nowych.
W „Lordzie Wieży”, zamiast śledzić losy tylko Vaelina, czyli głównego bohatera poprzedniej części, całość jest podzielona pomiędzy cztery postacie (dwie męskie oraz dwie żeńskie). Trzy postacie pojawiły się w poprzedniej części, jedna jest całkowicie nowa.
Mamy więc bezpośrednią kontynuację historii Vaelina, który być może nadal jest odrobinę zbyt idealny, ale za to muszę przyznać, że jego wątek nie nie do końca poszedł w kierunku, jaki sugerowała końcówka pierwszej części, i jeżeli się to później nie zmieni, to będę musiała pochwalić za to autora.
Do tego dochodzi wątek Frentisa, który w małej roli pojawił się poprzednio, a którego losy przez pierwszą połowę tej książki były zdecydowanie najciekawsze. Niestety staję się on w pewnym momencie Vaelinem 2.0, oby w trzeciej części ta postać nie poszła całkowicie w tę stronę.
Całościowo najlepiej wypadły jednak rozdziały poświęcone księżniczce Lyrnie, która w „Pieśni krwi” wydała mi się dość schematyczna, ot kolejna księżniczka/intrygantka, która nadaje się na tron o wiele bardziej niż prawowity dziedzic, i jest z tego powodu rozgoryczona. Jednak jej postać bardzo się rozwinęła, można poznać jej motywacje, uczucia, przemyślenia, to dlaczego podejmuje takie, a nie inne decyzje, i jak dla mnie zostało to wszystko bardzo dobrze przedstawione. Jej historia dzieli się na dwie części (w sumie jak wątki wszystkich głównych postaci, może oprócz Vaelina) i każda z nich jest jednakowo ciekawa.
Ostatnią bohaterką, na której skupia się fabuła jest Reva. Czyli kolejna bardzo fajna postać kobieca/dziewczęca, która przechodzi długą drogę, może miejscami nie najoryginalniejszą, ale dzięki kilku dodanym aspektom, jej historia jednak nie popadła w banał i ostatecznie wypadła dość interesująco.
Mam wrażenie, że autor poświęcił wszystkim czterem postaciom tyle samo czasu, co bardzo dobrze wpłynęło na fabułę, dostarczając jej różnorodności oraz spowodowało zniknięcie monotoniczności, która czasami pojawiała się w pierwszej części. W „Lordzie Wieży” pojawiło się też o wiele więcej postaci kobiecych, pełniących różne role, co zawsze u mnie bardzo punktuje. Dopiero jak to zauważyłam, to poczułam, że książkę napisał ten sam autor co „Ogień przebudzenia”, w którym postacie kobiece również były dużym plusem. Ogólnie bohaterowie zostali całkiem nieźle napisani i są na tyle różnorodni, że nie nudzą. Sama historia jest też na tyle ciekawa, że nie mogłam się od niej oderwać na dobre kilkaset stron.
Przechodząc do tej mniej przyjemnej części, lektura „Lorda wieży” udowodniła mi, że Trylogia Kruczych Cieni jest po prostu serią niezapadającą w pamięć. Bo pomimo tego, że dobrze, przyjemnie i szybko czytało mi się tę część, to pisząc ten tekst 2/3 godziny od skończenia książki, staje się ona nijaka. Byli sobie bohaterowie, była jakaś akcja, styl może nie powalał, ale czytało się to przyjemnie, ale tak naprawdę nic na dłuższą metę nie zapada w pamięć. Książka sprawdza się więc bardzo dobrze jako niewymagające czytadło, ale nie oczekiwałabym od niej czegoś więcej.
Podobnie jak ostatnio, można się przyczepić do zbyt dużej ilości nieprawdopodobnych zbiegów okoliczności, tajemniczej mocy, która działa trochę jak deus ex machina, zbyt idealnych postaci itp. Jest to odrobinę irytujące, ale tak naprawdę to chyba nie oczekuje już po tej serii nic więcej, i łatwiej jest mi przymknąć oko na takie mankamenty.
„Lorda Wieży” podsumuję podobnie jak pierwszą część, dwoma słowami: jest lepiej. Gdyby „Pieśń krwi” była na podobnym poziomie, myślę, że nie byłabym rozczarowana. Jeśli jest powód, by sięgnąć po tę serię, to myślę, że jest to postać Lyrny, Revy oraz częściowo wątek Frentisa. Nie czekam może jakoś specjalnie na zakończenie trylogii, ale wiem, że na pewno po nie sięgnę. Jestem ciekawa, jak skończą się wątki kilku postaci, które nawet zdążyłam w tej części polubić. „Lord Wieży” nie jest żadną rewelacją, ale ma na tyle dużo plusów, że świetnie się sprawdzi jako zapychacz czasu, który wciągną mnie w lekturę, ale nie pozostawił po sobie nic więcej.
Vaelin Al Sorna, wojownik Szóstego Zakonu, nazywany Mrocznym Ostrzem, Zabójcą Nadziei. Największy wojownik swoich czasów, a zarazem świadek największej porażki swego narodu, kiedy to wizja króla Janusa utonęła w morzu krwi ludzi, którzy walczyli niezłomnie za sprawę, która zrodziła się z kłamstwa. Vaelin jako jedyny o tym wiedział. Z niewiarygodnie ciężkim sercem wrócił więc do domu, postanowiwszy, ze już nigdy nie będzie zabijał.
Obdarowany tytułem Lorda Wieży przez wdzięcznego dziedzica króla Janusa, chciał odnaleźć spokój w chłodzie odległej północy. Ale przeznaczeniem obdarzonych pieśnią nie jest spokojne życie. Wielu poległo w wojnach króla Janusa, ale wielu przetrwało. Vaelin jest teraz celem, nie tylko tych, którzy szukają zemsty, ale także tych, którzy wiedzą, do czego jest zdolny.
Wiara została rozbita i wielu nie ma watpliwości, kto powinien być ich przywódcą. Nowy król jest słaby, ale jego siostra ma wielką moc. Pieśń krwi jest silna, rozbrzmiewają w niej nuty ostrzeżenia, ale i wskazówek w trudnych czasach, a to zaledwie ułamek mocy dostępnej tym, którzy rozumieją jej tajemnicę. Coś jednak zagraża cesarstwu, coś, co ma na swych usługach potężne siły, o czym Vaelin przekona się na własnej skórze. W obliczu śmierci nawet najbardziej niechętny z wojowników musi chwycić za miecz. (opis wydawcy)
Ponieważ „Pieśń krwi” była dla mnie rozczarowaniem, pewnie nie sięgnęłabym po drugą część, gdybym już jej nie miała. I chociaż w tym przypadku okazało się, że nie zmarnowałam pieniędzy, to muszę się w końcu oduczyć kupowania naraz kilku części serii, której jeszcze nie czytałam, w dodatku autora, którego dobrze nie znam, bo czuję, że wyczerpuję powoli swoje szczęście ;)
Jest lepiej. Nadal jak dla mnie nie dorównuje to poziomowi „Ognia przebudzenia” (pierwszej części drugiej serii autora), ale czyta się to o wiele lepiej. A wszystko to za sprawą rozwinięcia wątków innych postaci i dodania kilku nowych.
W „Lordzie Wieży”, zamiast śledzić losy tylko Vaelina, czyli głównego bohatera poprzedniej części, całość jest podzielona pomiędzy cztery postacie (dwie męskie oraz dwie żeńskie). Trzy postacie pojawiły się w poprzedniej części, jedna jest całkowicie nowa.
Mamy więc bezpośrednią kontynuację historii Vaelina, który być może nadal jest odrobinę zbyt idealny, ale za to muszę przyznać, że jego wątek nie nie do końca poszedł w kierunku, jaki sugerowała końcówka pierwszej części, i jeżeli się to później nie zmieni, to będę musiała pochwalić za to autora.
Do tego dochodzi wątek Frentisa, który w małej roli pojawił się poprzednio, a którego losy przez pierwszą połowę tej książki były zdecydowanie najciekawsze. Niestety staję się on w pewnym momencie Vaelinem 2.0, oby w trzeciej części ta postać nie poszła całkowicie w tę stronę.
Całościowo najlepiej wypadły jednak rozdziały poświęcone księżniczce Lyrnie, która w „Pieśni krwi” wydała mi się dość schematyczna, ot kolejna księżniczka/intrygantka, która nadaje się na tron o wiele bardziej niż prawowity dziedzic, i jest z tego powodu rozgoryczona. Jednak jej postać bardzo się rozwinęła, można poznać jej motywacje, uczucia, przemyślenia, to dlaczego podejmuje takie, a nie inne decyzje, i jak dla mnie zostało to wszystko bardzo dobrze przedstawione. Jej historia dzieli się na dwie części (w sumie jak wątki wszystkich głównych postaci, może oprócz Vaelina) i każda z nich jest jednakowo ciekawa.
Ostatnią bohaterką, na której skupia się fabuła jest Reva. Czyli kolejna bardzo fajna postać kobieca/dziewczęca, która przechodzi długą drogę, może miejscami nie najoryginalniejszą, ale dzięki kilku dodanym aspektom, jej historia jednak nie popadła w banał i ostatecznie wypadła dość interesująco.
Mam wrażenie, że autor poświęcił wszystkim czterem postaciom tyle samo czasu, co bardzo dobrze wpłynęło na fabułę, dostarczając jej różnorodności oraz spowodowało zniknięcie monotoniczności, która czasami pojawiała się w pierwszej części. W „Lordzie Wieży” pojawiło się też o wiele więcej postaci kobiecych, pełniących różne role, co zawsze u mnie bardzo punktuje. Dopiero jak to zauważyłam, to poczułam, że książkę napisał ten sam autor co „Ogień przebudzenia”, w którym postacie kobiece również były dużym plusem. Ogólnie bohaterowie zostali całkiem nieźle napisani i są na tyle różnorodni, że nie nudzą. Sama historia jest też na tyle ciekawa, że nie mogłam się od niej oderwać na dobre kilkaset stron.
Przechodząc do tej mniej przyjemnej części, lektura „Lorda wieży” udowodniła mi, że Trylogia Kruczych Cieni jest po prostu serią niezapadającą w pamięć. Bo pomimo tego, że dobrze, przyjemnie i szybko czytało mi się tę część, to pisząc ten tekst 2/3 godziny od skończenia książki, staje się ona nijaka. Byli sobie bohaterowie, była jakaś akcja, styl może nie powalał, ale czytało się to przyjemnie, ale tak naprawdę nic na dłuższą metę nie zapada w pamięć. Książka sprawdza się więc bardzo dobrze jako niewymagające czytadło, ale nie oczekiwałabym od niej czegoś więcej.
Podobnie jak ostatnio, można się przyczepić do zbyt dużej ilości nieprawdopodobnych zbiegów okoliczności, tajemniczej mocy, która działa trochę jak deus ex machina, zbyt idealnych postaci itp. Jest to odrobinę irytujące, ale tak naprawdę to chyba nie oczekuje już po tej serii nic więcej, i łatwiej jest mi przymknąć oko na takie mankamenty.
„Lorda Wieży” podsumuję podobnie jak pierwszą część, dwoma słowami: jest lepiej. Gdyby „Pieśń krwi” była na podobnym poziomie, myślę, że nie byłabym rozczarowana. Jeśli jest powód, by sięgnąć po tę serię, to myślę, że jest to postać Lyrny, Revy oraz częściowo wątek Frentisa. Nie czekam może jakoś specjalnie na zakończenie trylogii, ale wiem, że na pewno po nie sięgnę. Jestem ciekawa, jak skończą się wątki kilku postaci, które nawet zdążyłam w tej części polubić. „Lord Wieży” nie jest żadną rewelacją, ale ma na tyle dużo plusów, że świetnie się sprawdzi jako zapychacz czasu, który wciągną mnie w lekturę, ale nie pozostawił po sobie nic więcej.
Niekiedy przyjemnie jest sięgnąć po niezobowiązujące, nie zajmujące czasu czytadło, boli jednak, gdy robi się to za własne pieniądze, które mogłyby być przeznaczone na coś, co bardziej utrafi w czytelnicze gusta, prawda?
OdpowiedzUsuńMoże kiedyś, gdy będę w nastroju na lekką opowieść do zapomnienia, sięgnę po cykl Ryana, ale raczej egzemplarz biblioteczny:)
Oj prawda ;) Dlatego staram się w tym wypadku nie myśleć jaką książkę mogłabym kupić w zamian, bo zdarzały mi się o wiele gorsze wpadki ;D
Usuń