Pieśń Krwi | Anthony Ryan
Szósty Zakon włada mieczem sprawiedliwości, nie mając litości dla wrogów Wiary i Królestwa.
Vaelin Al Sorna miał tylko dziesięć lat, gdy ojciec porzucił go przed żelazną bramą Szóstego Zakonu. Bracia Szóstego Zakonu poświęcają życie bitwie, Vaelina czeka więc wiele lat ciężkiego treningu, który ma go przygotować na ciężki, wstrzemięźliwy i pełen wyrzeczeń los Wojownika Wiary. Odtąd nie będzie miał już żadnej rodziny poza tą zakonną.
Ojciec Vaelina był Lordem Bitew w służbie Króla Janusa, władcy zjednoczonego królestwa. Vaelin, pozbawiony primogenitury i pozostawiony na progu Szóstego Zakonu niczym zwykły podrzutek, znienawidził go tak bardzo, jak to tylko możliwe. Jednak pewnego dnia, odwiedzając dawny Zakon swojej ukochanej, nieżyjącej już matki, chłopak pozna prawdę, która wprawi go w zakłopotanie.
Ojcem Vaelina kierowały motywy, które syn zacznie rozumieć dopiero po wielu latach. Pozna prawdę, przy której zblednie wszystko inne: Vaelinowi Al Sornie przeznaczona jest przyszłość, której nie jest jeszcze w nawet stanie pojąć.
Przyszłość ta odmieni nie tylko losy królestwa, lecz także całego świata.
(opis wydawcy)
Po przeczytaniu „Ognia przebudzenia”, który bardzo mi się podobał, postanowiłam jak najszybciej sięgnąć po debiutancką serię Anthony’ego Ryana. Miałam co do niej dość wysokie oczekiwania, które niestety nie do końca zostały spełnione.
„Pieśń Krwi” to takie czytadło, które zajęło mi kilka dobrych godzin z życia, dostarczając niewymagającej rozrywki. Potrzeba było jednak jakiś 100/150 stron, żeby fabuła zrobiła się ciekawa i mnie wciągnęła. Od tego momentu czytało mi się tę powieść przyjemnie mimo obecności dość sporej ilości sztampy. Widać, że był to debiut autora, bo pomimo obecności kilku ciekawych pomysłów, żaden z nich nie został do końca rozwinięty.
Główny bohater, Vaelin Al Sorna dla niektórych może wydawać się takim Garym Stu. Nie nadałabym mu jednak tej łatki, chociaż niewiele mu brakuje. Jasne, prawie wszystko mu się udaje, jest nie do pokonania, ma super specjalne umiejętności i wydaje się, że na razie nie ma żadnych wad. Jednak przez większość książki jak dla mnie wpadał w schemat rycerza, który zawsze chce postąpić honorowo, i ocalić wszystkich, przez co podejmuje dość idiotyczne decyzje i który mimo wszystko nie jest najlepszy we wszystkim, i tak naprawdę jest kukiełką, którą przez większość czasu ktoś popycha naprzód lub wykorzystuję dla własnych celów. Nie jest to może najbardziej oryginalny typ bohatera, jednak został napisany jako dość przyjemna, choć odrobinę nijaka postać, tak że mnie nie irytował.
Musze też wspomnieć o wątku romansu, który jest dla mnie odrobinę śmieszny, bo polega on na tym, że bohaterowie widzą się przez jakiś tydzień, i tworzy się z tego wielka miłość na wieki, wieków.
„Pień Krwi” idealnie podsumowują dwa słowa: bez szału. Szczególnie w porównaniu z drugą serią autora, która wypada o wiele, wiele, lepiej, pod każdym względem, i gdybym nie wiedziała, że napisał to ten sam człowiek to w życiu bym tego nie zgadła. Nie jest to może grafomania, ale bardzo przeciętna powieść fantasy. Historia jednak na tyle mnie zaciekawiła, że na pewno sięgnę po drugi tom (który z rozpędu kupiłam razem z pierwszym więc za bardzo nie mam wyjścia ;).
Vaelin Al Sorna miał tylko dziesięć lat, gdy ojciec porzucił go przed żelazną bramą Szóstego Zakonu. Bracia Szóstego Zakonu poświęcają życie bitwie, Vaelina czeka więc wiele lat ciężkiego treningu, który ma go przygotować na ciężki, wstrzemięźliwy i pełen wyrzeczeń los Wojownika Wiary. Odtąd nie będzie miał już żadnej rodziny poza tą zakonną.
Ojciec Vaelina był Lordem Bitew w służbie Króla Janusa, władcy zjednoczonego królestwa. Vaelin, pozbawiony primogenitury i pozostawiony na progu Szóstego Zakonu niczym zwykły podrzutek, znienawidził go tak bardzo, jak to tylko możliwe. Jednak pewnego dnia, odwiedzając dawny Zakon swojej ukochanej, nieżyjącej już matki, chłopak pozna prawdę, która wprawi go w zakłopotanie.
Ojcem Vaelina kierowały motywy, które syn zacznie rozumieć dopiero po wielu latach. Pozna prawdę, przy której zblednie wszystko inne: Vaelinowi Al Sornie przeznaczona jest przyszłość, której nie jest jeszcze w nawet stanie pojąć.
Przyszłość ta odmieni nie tylko losy królestwa, lecz także całego świata.
(opis wydawcy)
Po przeczytaniu „Ognia przebudzenia”, który bardzo mi się podobał, postanowiłam jak najszybciej sięgnąć po debiutancką serię Anthony’ego Ryana. Miałam co do niej dość wysokie oczekiwania, które niestety nie do końca zostały spełnione.
„Pieśń Krwi” to takie czytadło, które zajęło mi kilka dobrych godzin z życia, dostarczając niewymagającej rozrywki. Potrzeba było jednak jakiś 100/150 stron, żeby fabuła zrobiła się ciekawa i mnie wciągnęła. Od tego momentu czytało mi się tę powieść przyjemnie mimo obecności dość sporej ilości sztampy. Widać, że był to debiut autora, bo pomimo obecności kilku ciekawych pomysłów, żaden z nich nie został do końca rozwinięty.
Główny bohater, Vaelin Al Sorna dla niektórych może wydawać się takim Garym Stu. Nie nadałabym mu jednak tej łatki, chociaż niewiele mu brakuje. Jasne, prawie wszystko mu się udaje, jest nie do pokonania, ma super specjalne umiejętności i wydaje się, że na razie nie ma żadnych wad. Jednak przez większość książki jak dla mnie wpadał w schemat rycerza, który zawsze chce postąpić honorowo, i ocalić wszystkich, przez co podejmuje dość idiotyczne decyzje i który mimo wszystko nie jest najlepszy we wszystkim, i tak naprawdę jest kukiełką, którą przez większość czasu ktoś popycha naprzód lub wykorzystuję dla własnych celów. Nie jest to może najbardziej oryginalny typ bohatera, jednak został napisany jako dość przyjemna, choć odrobinę nijaka postać, tak że mnie nie irytował.
Musze też wspomnieć o wątku romansu, który jest dla mnie odrobinę śmieszny, bo polega on na tym, że bohaterowie widzą się przez jakiś tydzień, i tworzy się z tego wielka miłość na wieki, wieków.
„Pień Krwi” idealnie podsumowują dwa słowa: bez szału. Szczególnie w porównaniu z drugą serią autora, która wypada o wiele, wiele, lepiej, pod każdym względem, i gdybym nie wiedziała, że napisał to ten sam człowiek to w życiu bym tego nie zgadła. Nie jest to może grafomania, ale bardzo przeciętna powieść fantasy. Historia jednak na tyle mnie zaciekawiła, że na pewno sięgnę po drugi tom (który z rozpędu kupiłam razem z pierwszym więc za bardzo nie mam wyjścia ;).
Chyba jednak wolę zacząć od drugiej serii tego pana, bo sztampy mam dość na co dzień, a typ Gary'ego Stu denerwuje mnie o wiele bardziej od Mary Sue^^;
OdpowiedzUsuńDrugą serię, bardzo polecam, jest o niebo lepsza od tej :D Ja też mam uczulenie na ten typ bohaterów, i teraz ciężko mi się zabrać za drugą część ;)
UsuńHah, to może ja się za to nie będę brać. Miałam kiedyś przeczytać, ale już do Ognia przebudzenia miałam sporo zastrzeżeń. :)
OdpowiedzUsuńRaczej nie warto, szczególnie że akcja rozwija się jeszcze wolniej niż w "Ogniu.." ;)
Usuń